Dziennik Michała
Mam na imię Michał. Mam trzynaście lat.
Jeszcze wczoraj byłem chłopcem, który biegał z patykiem i udawał karabin. Dziś niosłem rozkaz. Wiedziałem, że „Wola padnie". Że nie ma już gdzie wracać.
Wróciłem po mamę. Powiedziałem jej, że musimy zejść. Do kanałów. Do ciemności, która była ostatnią drogą do Starego Miasta – ostatniej nadziei.
Kanały śmierdziały, było duszno, powietrze gęste od oparów. Woda sięgała mi do pasa. Mama szła za mną, coraz wolniej, aż w końcu upadła. Oczy miała zamknięte, jakby spała, ale wiedziałem, że to nie sen – że może jej już nie obudzę.
Chwyciłem ją pod pachy. Ciągnąłem. Każdy krok to był koszmar, ręce piekły od wysiłku, płuca od smrodu. Ale nie pisnąłem słowa. Wiedziałem, że na górze są oni. Niemcy nasłuchiwali. Każdy dźwięk mógł być naszym końcem.
Nie wiem, jak długo to trwało. Minuty czy godziny – wszystko zlało się w jedno. W końcu zobaczyłem światło. Wybłysło jak cud. Wyciągnąłem mamę na bruk. Oddychała. Żyła.
Ale tego dnia przestałem być dzieckiem.